Trenowali cały rok. Cel - duńska wyspa Bornholm. Najpierw mieli popłynąć w czteroosobowym gronie, ostatecznie z falami Bałtyku i swoimi słabościami zmierzyli się Bartosz Boliński i Marek Nowakowski. Kiedy ich kajak w końcu dotarł do wyznaczonego miejsca, na horyzoncie przywitał ich żaglowiec Zawisza Czarny, a w nagrodę obejrzeli przepiękny zachód słońca.
Udało się! Bornholm zdobyty. Sto kilometrów pokonane. I to gdzie. Na samym Morzu Bałtyckim! Przypomnijmy, wyspa na celowniku barcińskich kajakarzy była już w tamtym roku, ale pandemia pokrzyżowała plany. Żeby jednak nie marnować przepracowanego roku Bartosz Boliński, Marek Nowakowski, Piotr Grochowiak i Łukasz Rybczyński wypłynęli z Ustki i zdobyli Hel. Bornholm przełożyli na ten rok. Przełożyli, i co prawda w okrojonym składzie, w końcu zdobyli!
Na zrealizowanie tegorocznego celu wyznaczyli tydzień. W tym czasie mieli obserwować pogodę i w momencie kiedy nadejdzie odpowiednie okno pogodowe, wsiąść w kajaki i ruszyć prosto przed siebie. Jak było? Wyprawa poprzedzona była oczywiście mnóstwem przygotowań - sprzętowych, żywieniowych, musieli postarać się także o statek asekurujący, bo bez niego na Bornholm ani rusz. W końcu padło na poniedziałek, 5 lipca. - W sobotę skontaktowaliśmy się z kapitanem statku i zapytaliśmy, czy możliwe jest wypłynięcie tego dnia. Ten spojrzał na prognozy i oznajmił, że przychodzi nieciekawy front z ciężką pogodą na morzu. Zaproponował byśmy wypłynęli dzień wcześniej, 4 lipca - mówi Bartosz Boliński. Wiadomość zaskoczyła kajakarzy. Szybko jednak zapakowali sprzęt i o godz. 18, 3 lipca, wyruszyli z Barcina do Kołobrzegu.
Wsparcie ze statku
Swoją przygodę rozpoczęli o godz. 3 w nocy. - Pierwszy etap był dość trudny - nie ukrywa Bartosz Boliński. - Kiedy wypłynęliśmy z portu poczuliśmy moc morskiej fali, czuliśmy się jak na karuzeli, która podnosi się i opada. W dodatku była noc, było ciemno, nie widzieliśmy z której strony idzie fala. Dodatkowe robił statek asekurujący - dowiadujemy się. Bartosza dopadła jeszcze choroba morska. - Mieliśmy dokładnie rozpisane żywienie, co pół godziny elektrolity, co godzinę żel energetyczny, baton lub banan. Przez chorobę nie mogłem jeść trzy godziny i przez to spadła prędkość, z którą płynęliśmy. Bałem się, że przez to nie zmieścimy się w wyznaczonych granicach czasowych. Marek jednak motywował mnie, mówiąc iż najważniejsze, by na wyspę dotrzeć razem, a czas jest drugorzędny.
Barcinianin dodaje, że kajakarze nie tylko wspierali się nawzajem, mieli także wsparcie na statku asekurującym, nie tylko w postaci załogi, ale i znajomego, który udzielał im wielu praktycznych rad. - Powiedział, że jak przetrzymam to początkowe falowanie, choroba przejdzie. Rzeczywiście tak się stało. Choroba przeszła, zacząłem jeść i siły wróciły.
Te jednak, na 50 kilometrze opuściły nieco drugiego członka kajakowej wyprawy. W połowie drogi kryzys dopadł Marka Nowakowskiego. Na szczęście i ten minął. - Na 70 kilometrze dostaliśmy info, że jednak mieścimy się w wyznaczonych widełkach czasowych. Wiedzieliśmy, że jeśli nie dopadnie nas na przykład jakaś niechciana kontuzja, Bornholm będzie zdobyty.
Płynąc tyle kilometrów, tak blisko wody, panowie mieli okazję poczuć "moc" Bałtyku. - Duża przestrzeń, człowiek w kajaku... dość mocno odczuwa się siłę tej wody - usłyszeliśmy.
Warto podkreślić, że olbrzymią rolę w całej wyprawie miał statek asekurujący "James Cook". To on nawigował i nadawał tempo kajakarzom, a załoga czuwała nad bezpieczeństwem Bartosza i Marka. - Bez tego statku nie moglibyśmy wypłynąć. Raz - to wymóg prawny, dwa - bezpieczeństwo, które naprawdę się czuje, bo jak jest się na otwartej przestrzeni można spanikować - mówi Bartosz. Dodajmy, obecność statku asekurującego zapewniła barcinianom gmina Barcin.
Czas na Islandię
W końcu na horyzoncie zaczęły pojawiać się zarysy wyspy. - Trafiliśmy na zachód słońca, poza tym niedaleko przepływał żaglowiec Zawisza Czarny - dowiadujemy się. Płynęli 19 godzin! Tuż po dotarciu na brzeg panowie zrobili pamiątkowe foto, ale zaczęły ich także dopadać tzw. drgawki zmęczeniowe. Szybko więc złożyli sprzęt na statku, chwilę porozmawiali z załogą.... i poszli spać. Po dziesięciu godzinach mewy obudziły ich w Kołobrzegu.
Wrażenia po? - Satysfakcja przeogromna, ale też i walka z sobą. Myślę, że pięknym podsumowaniem tej wyprawy są słowa kapitana naszego statku, który powiedział, że nie da się tej wyprawy w stu procentach oddać na zdjęciach, bo jej istotą był tak naprawdę trud i jego pokonanie. Zgadzamy się w pełni z tymi słowami i jeszcze gratulujemy wielkiego hartu ducha, siły, motywacji i samozaparcia.
Plany? Są oczywiście :). Być może będzie to Islandia i opłynięcie jej części. Kajakarze mają także na celowniku Wyspy Alandzkie.