Barcinianka Adrianna Marta Grzelak pracuje przy międzynarodowej produkcji filmu o Vincencie van Goghu. Film „Loving Vincent” to pierwsza na świecie animacja malarska, w której w ciągu 80 minut widz zobaczy ponad 60 tys. klatek (12 klatek na sekundę) ręcznie namalowanych farbami olejnymi. To historia o życiu i tajemniczej śmierci van Gogha. Główny bohater, Armand Roulin, rozmawia z postaciami z obrazów malarza i próbuje odnaleźć prawdziwą przyczynę jego śmierci. Za pomysł, a zarazem reżyserię, odpowiada Dorota Kobiela, która napisała scenariusz wspólnie z Hughem Welchmanem. Film zostanie stworzony pod szyldem BreakThru Films i Trademark Films (są to studia, których produkcje otrzymywały Oscary).
Adrianna Marta Grzelak ukończyła Społeczne Liceum Ogólnokształcące w Barcinie. W trakcie nauki otrzymała Stypendium Prezesa Rady Ministrów Ewy Kopacz na rok szkolny 2014/2015. Jest studentką sinologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, obecnie na urlopie dziekańskim ze względu na pracę nad filmem. Od III klasy gimnazjum rozwija swoją pasję, jaką jest malowanie i różne formy sztuki wizualnej. Adrianna Marta Grzelak uczęszczała na zajęcia plastyczne w MDK, kółko szkolne z panią Agnieszką Korzempa i zajęcia prowadzone przez pana Krzysztofa Wilka. Głównie jest samoukiem i intuicyjnie poznaje różne media plastyczne.
Adrianna Marta Grzelak o swoim udziale w projekcie: „Dostać się na pokład owej produkcji nie było łatwo. Swoje portfolio wysłałam w lutym, tłumiąc ciche nadzieje na jakiekolwiek szanse. Zaproszenie do Wrocławia na testy animacyjne przyszło półtora miesiąca później, gdy zdążyłam zapomnieć o tym projekcie. Zdałam się na intuicję, podeszłam do nich bez żadnych przygotowań do malowania farbami olejnymi - pierwszy raz użyłam ich właśnie we Wrocławiu, gdzie ważyły się moje dalsze losy. Przez trzy dni należało namalować pierwszą klatkę stylem van Gogha z podanych referencji, a następnie na powstały obraz nanosić zmiany tak, aby wyszła spójna i płynna animacja. Przeszłam dalej, ciągle twierdząc, że to jakiś cud. Trzytygodniowe szkolenie na animatora to nic innego jak przyspieszony kurs malowania - szczególnie dla mnie, ucząc się owej techniki od podstaw. Precyzja to podstawa. Odcień barwy nie mógł odbiegać od referencji chociażby odrobinę, ponieważ widz z pewnością by to zauważył (czasami nad jedną sceną pracuje kilku malarzy). Trudność polega też na tym, że trzeba wyzbyć się swojego stylu malowania. Klatki muszą wyglądać na tyle uniwersalnie, jakby nad filmem pracowała jedna osoba. Każdego dnia zdobywałam ogromną dawkę doświadczenia, słuchałam rad i wskazówek, na koniec zaprzyjaźniłam się z nowo poznaną techniką. Oprócz kolorowych klatek, są też sceny czarno-białe, w których już się specjalizuję. Monochromatyczne ujęcia są realistyczne, momentami wyglądają jak prawdziwy film, a nie animacja. W piątek trzynastego nie można sobie wymarzyć większego szczęścia niż e-mail z informacją o przyjęciu do załogi malarzy - oficjalnie zaczęłam współtworzyć film i nie mogłam się doczekać poniedziałku, by otrzymać własną scenę, która pojawi się na ekranach kin pod koniec tego roku. Jest to dla mnie wielki zaszczyt, być w gronie ponad 80 malarzy i pracować nad projektem, który z pewnością przejdzie do historii. Dzięki tej pracy rozwijam swoją pasję w niesamowitym tempie, czego żadna szkoła by mi nie zapewniła. Ciemna strona jest taka, że nie każdy dzień jest owocny, czasami pędzel nie słucha ręki, od czasu do czasu pojawia się po prostu zwyczajne zmęczenie. Jednak po wyjściu ze studia towarzyszy mi jedna myśl - "jak dobrze, że jutro tu wracam".”